Dobry Pan Bóg za wstawiennictwem Czcigodnego Sługi Bożego Ojca Wenantego Katarzyńca przez serce Matki Bożej Maryi Cierpliwie Słuchającej z Kalwarii Pacławskiej uratował nas od pójścia na ulicę, pod most i wspomaga nas finansowo bardzo konkretnie już dwa lata. Mam na imię Alicja, mam męża Janusza i dwoje dzieci: Joannę (36 lat) i Pawła (30 lat). W 1981r. wzięliśmy ślub (w sierpniu cywilny i w październiku kościelny). Po ślubie jeszcze studiowaliśmy, ale jednocześnie staraliśmy się zarabiać jakieś pieniądze. Od początku wszystko, czego się chwytaliśmy, obracało się w niwecz. Mąż ze swoim tatą wynajęli kawałek pola, zasadzili sałatę i czosnek. Czosnek nie urósł, a sałata bez nawozów była słodziuteńka, ale bardzo krucha więc się łamała i ludzie woleli kupować tę sztywną (wtedy jeszcze nie mówiło się o tym, że sztucznie nawożona jest ładniejsza, ale nie jest zdrowa). Były straty. Potem rozpoczęliśmy pracę w szkole podstawowej na wsi. Oprócz tego mąż posadził cały ogromny tunel pomidorów i zasiał pole ogórków. Jednej nocy, gdy pomidory były piękne i już na sprzedaż – wszystkie popękały, a mniej więcej w tym samym czasie nietoperze powyciągały nocą z ziemi wszystkie ogórki, które już miały po kilka listków. Znowu straty. Ja cały czas pracowałam w szkole, a mąż po trzech latach się zwolnił, był jeszcze 3 lata dyrektorem Domu Kultury i następnie zaczął pracować przy wycince drzew dla tartaku i na eksport. Radził sobie z tym dobrze pracując w firmie kolegi więc postanowił wynająć tartak i robić tarcicę na eksport zakładając własną działalność gospodarczą. „Chronił mnie” nie przyznając się, że są problemy z pozyskaniem drzewa od leśników. Przez pół roku opłacał czynsz za tartak i wynagrodzenia pracownikom czekając na obiecane drzewa ze spalonego lasu. Ostatecznie leśnicy sprzedali drzewo innej osobie. Kiedy wierzyciele zaczęli przychodzić do nas po pieniądze mąż przyznał się, że mamy 200 000 zł długu. W tym czasie moja nauczycielska pensja wynosiła 2500 zł miesięcznie, mieliśmy dwoje dzieci: Paweł lat 3 i Joanna trzy tygodnie przed uroczystością I komunii świętej. Nie muszę pisać jak zawalił nam się świat. Udało się spieniężyć książeczkę mieszkaniową, na którą przez wiele lat wpłacali moi rodzice, czyli 80 000 zł, a resztę spłacałam pracując w jako nauczyciel w technikum i dodatkowo w szkołach eksternistycznych jako egzaminator we wszystkie soboty i niestety też niedziele przez kilka lat. Ponieważ mieszkaliśmy w pokojach internatu szkolnego, internat wyburzano więc musieliśmy wziąć kredyt na adaptowanie na mieszkanie pomieszczeń po starej szkole specjalnej i przeprowadzić tam kapitalny remont (burzenie i budowa ścian, ogrzewanie, kanalizacja, woda, wszystko). Zatem znowu kredyt – trochę we frankach, trochę w złotówkach. Nie pamiętam dokładnych kwot, nie były zbyt wysokie jak na mieszkanie, staraliśmy się robić to maksymalnie oszczędnie. Pracowałam nadal w szkole, a mąż pracował także – jednoosobowa działalność gospodarcza. Najpierw produkował podkładki reklamowe pod myszki komputerowe dla firm, potem jeszcze opracowywał foldery reklamowe. Nie zarabiał zbyt wiele, ale zarabiał, więc żyliśmy chwilę w miarę spokojnie i spłacaliśmy kredyty. Jednak duża firma zadowolona z pracy męża dokonała u niego dużego zamówienia na foldery reklamowe na kwotę powyżej 70 000 zł netto, po czym kupiła dwie maszyny każda po 1 mln zł. Okazało się, że firma się przeinwestowała i straciła płynność finansową. Wystawiła mężowi fakturę, mąż zapłacił drukarni, a pieniędzy przez wiele miesięcy nie otrzymaliśmy. Tymczasem trzeba było jeszcze od kwoty na fakturze zapłacić do Urzędu Skarbowego podatki – VAT i dochodowy. Nie mieliśmy ani pieniędzy, ani wyboru. Musiałam wziąć kredyt, żeby ratować męża. Dodatkowo inna firma, która od tamtej nie otrzymała zapłaty, także nie zapłaciła mężowi za jego pracę. Tak zaczęła się nasza spirala kredytowa, spotęgowana tym, że mąż, który od zawsze nie miał dobrego zdrowia – miał teraz bardzo duże kłopoty ze zdrowiem: operacje, ratowanie życia, śpiączki i szereg chorób, przed którymi lekarze stawali bezsilni, poczynając od hipercholesterolemii (cholesterol wahający się od 600 – do 1000, a trójglicerydy ok. 4000 i leki nie skutkowały – te choroby miał stwierdzone już jak córka była maleńka, ale teraz zaczęły powodować dalsze problemy ze zdrowiem, z miażdżycą, cukrzycą i innymi dziwnymi chorobami). Zaczęły się pojawiać informacje, że mogą być problemy z kredytami we frankach. Stwierdziliśmy, że musimy sprzedać mieszkanie, żeby spłacić długi i pracując razem jakoś żyć na wynajmowanych mieszkaniach. Byliśmy już sami, bo dorosłe dzieci wyprowadziły się z domu. Mieszkanie o metrażu 88 m kw. w miejscowości, w której mieszkaliśmy i w dobrym miejscu było warte jakieś 360 000 i za tyle sąsiedzi sprzedali swoje. Kiedy my ogłosiliśmy chęć sprzedaży, zgłosiło się troje kupców bardzo chętnych, lecz musieli załatwiać kredyt w banku. My natomiast musieliśmy dostarczyć dokumenty własności z ksiąg wieczystych dotyczące naszego mieszkania. I tu zaczęły się dziać niesamowitości. Wszyscy ci, którzy chcieli kupić od nas mieszkanie, tracili zdolność kredytową. Do tego w naszej miejscowości oddano do użytku kilka nowych bloków mieszkalnych, a wciąż jeszcze były mieszkania puste – więc ceny mieszkań drastycznie spadały. Ostatecznie człowiek, który bardzo chciał kupić od nas mieszkanie, nie tylko stracił zdolność kredytową lecz niemal także stracił swoją firmę (produkował meble w Bydgoszczy). Zostało tylko jedno małżeństwo. Oni bardzo chcieli kupić właśnie nasze mieszkanie, a nie w nowym bloku. I oni mieli gotówkę, ale niestety tylko w kwocie połowy naszej ceny wyjściowej, tj. 170 000 zł. Za taką kwotę w żadnym razie nie warto było sprzedawać tego pięknego mieszkania. Jednakże – tu okazało się coś niepojętego. Z wyciągu z ksiąg wieczystych dowiedzieliśmy się, że na naszą hipotekę „wszedł ZUS” kwotą około 1000 zł. Nie mieliśmy pojęcia o co chodzi, chcieliśmy to wyjaśnić. ZUS liczył zadłużenie firmy męża i zeszło im z tym ponad 2 miesiące, gdy ceny mieszkań w tym czasie spadały z dnia na dzień. Po ok. 2 miesiącach mąż otrzymał informację, że jego zadłużenie wobec ZUS wynosi ponad 46 000 zł, z powodu tego, że 9 i 10 lat wcześniej nie płacił składek ZUS od działalności gospodarczej. Po „dojściu do siebie” mąż dotarł do dokumentów, z których wynikało, że w tym czasie prowadził działalność gospodarczą na KRUS-ie, nie na ZUS-ie. Napisał więc pismo do KRUSU. Tam zajęto się sprawą, odnaleziono dokumenty i wydano zaświadczenie wykazujące, że mąż w owym czasie prowadził działalność gospodarczą na KRUS-ie i wszystkie składki miał rzetelnie uregulowane co do grosza i co do terminów. Na takie pismo z KRUS-u ZUS wystosował pytanie – czy zakładając działalność gospodarczą w KRUS-ie zarówno mąż jak i KRUS poinformowali ZUS na piśmie o tym fakcie. Po 10-ciu latach ani mąż, ani KRUS nie byli w stanie tego udokumentować i przypomnieć sobie czy to trzeba było na piśmie uczynić. W tej sytuacji KRUS zaproponował, żeby mąż sam wystąpił na drogę sądową. Oczywiście nie byliśmy w stanie występować na drogę sądową. Aby to zrobić najpierw musielibyśmy wpłacić tę kwotę, potem opłacać prawników, koszty sądowe itp., a wiedzieliśmy, że trzeba by mieć doskonałych prawników, żeby wygrać z ZUS-em. Co mogliśmy zrobić? Sprzedaliśmy mieszkanie za pół darmo, spłaciliśmy co się dało – i na wszystko nie wystarczyło. Wynajęliśmy mieszkanie, a to kosztuje. Mąż chorował coraz bardziej, a do tego ja zaczęłam chorować. Mój kręgosłup nie pozwalał mi na dalszą pracę. Byłam w tym czasie dyrektorem szkoły ponadgimnazjalnej od ponad 10 lat. Praca dawała mi ogromną satysfakcję, ale fizycznie nie byłam w stanie już ani stać, ani siedzieć. Musiałam zrezygnować z pracy i przejść na wcześniejszą emeryturę nauczycielską. Sądziłam, że podleczę kręgosłup i wyjedziemy za granicę odrobić długi. Wówczas mąż przeszedł zawał, potem wielokrotnie szpital, w sumie 8 stentów na sercu i czekając na lepsze czasy, próbowaliśmy znaleźć pracę, bo spirala kredytowa zaczęła zaciskać nam gardło. Mieliśmy około 170 000 zł kredytów więc moja cała emerytura starczała ledwo na spłatę rat. Tymczasem nikt nie chciał nas zatrudnić w tym wieku. Któregoś dnia w Internecie słuchałam Pana Terlikowskiego, który mówi o polskim Charbelu,”bracie bankomacie” – Ojcu Wenantym Katarzyńcu. Ja mam rodzinę w Rzeszowie. Pomyślałam – pojadę do mamy. Z Rzeszowa już nie jest tak daleko do Kalwarii Pacławskiej, pojadę, będę prosiła o pomoc w znalezieniu pracy. Muszę. Wyjazd zaplanowałam na czerwiec 2018 r. Tymczasem okazało się, że moja mama w tym czasie miała jechać do Buska Zdroju do sanatorium, a w dodatku córka Joanna mieszkająca w Soli koło Żywca urodziła synka i okazało się, że zostanie z nim sama w tydzień po porodzie. Po cesarskim cięciu i to mieszkając na wysokiej górze, z dala od wszelkiej cywilizacji. Prosiła, abym przyjechała do niej. Tak więc moje plany uległy zmianie. Niestety! Musiałam odwiedzić mamę w Rzeszowie (mieszkam w Bydgoszczy). U mamy mogłam być 3 dni, potem mama do sanatorium, a ja do Soli. No i stamtąd mowy już nie było, żebym mogła jechać do Kalwarii Pacławskiej. Powód – kręgosłup i finanse. Bardzo mnie to bolało, bo w tym wyjeździe – tylko w tym pobycie u Wenantego widziałam ratunek. W Bydgoszczy poszłam na spotkanie FZŚ. Chciałam po spotkaniu zabrać do domu gazetkę franciszkańską, ale dla mnie zabrakło. Podeszłam więc po spotkaniu do zastępcy przełożonego Zakonu, ale i on nie miał więcej egzemplarzy. Wyciągnął jednak z torby „Rycerza Niepokalanej” i mówi – weź tę. Powiedziałam OK, dziękuję, chciałam tamtą, ale dziękuję za tę. Któraś z sióstr to widziała i poprosiła, żebym jej ją dała, ale zobaczyłam taką samą na stole i po wiedziałam – Ty Basiu weź tamtą, jest taka sama, a ja tę wezmę, tę dostałam od Brata Adama. W domu opowiadałam wszystko mężowi jeszcze w przedpokoju. On nie był na spotkaniu, gdyż nie pozwalał mu na to stan jego zdrowia. I na końcu mówię: nie wystarczyło dla mnie gazetki franciszkańskiej, ale Adam dał mi tę. Kiedy podawałam ją mężowi, wypadł z niej obrazek i spadł mi na prawego buta. Podniosłam obrazek i zamarłam. To był obrazek ze zdjęciem Czcigodnego Sługi Bożego Ojca Wenantego Katarzyńca. Ze wzruszeniem powiedziałam do męża. Wenanty się upomniał. Obiecałam, że do niego przyjadę, więc choćby „z buta” czyli na nogach – muszę tam dotrzeć. Nie wiem jak, ale tam dotrę. Mąż się tylko uśmiechnął. Pojechałam więc pociągiem z Bydgoszczy do Rzeszowa do mamy – na trzy dni. Potem do Soli do córki. Byłam tam 2 tygodnie. Prawie przez cały ten czas córka spędziła z maleństwem w żywieckim szpitalu, gdyż dziecko miało silną żółtaczkę fizjologiczną. Po czym – kiedy już z dzieckiem było lepiej i już nie była sama, powiedziałam, że jadę pociągiem do Kalwarii Pacławskiej. Nie było dobrych połączeń. Chyba ponad 10 godzin do Przemyśla, potem autobusem do Kalwarii Pacławskiej, a potem z walizką na kółkach, z chorym kręgosłupem – do góry. Kiedy wyjeżdżałam od córki, wiedziałam , że żegnam się chyba na zawsze. Rozpacz rozdzierała mi serce. Nie mogłam przestać płakać. W Kalwarii – niespodzianka. Od razu wita pielgrzymów Pan Jezus. Uśmiechnęłam się i mówię: Panie Jezu witam Cię. Idę do Ciebie. Prowadź. Pisało – 2 km. Przeszłam kawałek do góry, zmachana, a tu drogowskaz – 1500 m ostro w górę i zakręty. Uśmiechnęłam się i mówię. Dobrze Panie Jezu – prowadź. Damy radę. Za chwilę przejechał jakiś samochód. Nie zatrzymywałam, nie miałam śmiałości. On się też nie zatrzymał. Ale po chwili jechał następny. Ten się zatrzymał, zrobił miejsce na tylnym siedzeniu i zabrał mnie z moją torbą. Zawiózł mnie pod samą bramę. Byłam Panu bardzo wdzięczna. Nie wziął pieniędzy, poprosił tylko o „Zdrowaś Maryjo”. Miał sklepik przy bramie Sanktuarium. Już nie pamiętam Jego imienia Zenon, albo Zygfryd, czy jakoś tam. Poszłam najpierw zapytać o nocleg. Na szczęście były miejsca. Sama mieszkałam w sześcioosobowym pokoju. Trzy dni, dwa noclegi. Trochę się ogarnęłam i pobiegłam do Kościoła. Nie jestem w stanie opisać co tam przeżywałam: Ołtarz główny, obraz Matki Bożej Cierpliwie Słuchającej, grób Ojca Wenantego, spowiedź święta – niesamowita, msza święta!!!! Nie mogłam tam pozbierać myśli. Całym sercem chłonęłam całą tę Bożą Niesamowitość, która mnie tam przenikała do głębi. Wiedziałam tylko, że moje wnętrze – nie potrafię nazwać tego stanu – tego cudu było we mnie więcej niż mogłoby się zmieścić. Następnego dnia byłam na mszy świętej, modliłam się przy grobie Ojca Wenantego, wszędzie. Chodziłam po dróżkach Kalwarii, modliłam się w kapliczkach. Pogoda była przepiękna. Gorące, czerwcowe lato i najpiękniejsze z możliwych krajobrazy. Już wiedziałam, że jestem szczęśliwa. Już wiedziałam, że stał się cud. Na grobie Ojca Wenantego ludzie pozostawiali karteczki. Stos karteczek. Ja zostawiłam także cztery kartki z opisem cudu, którego wtedy doznałam. Dotąd sama starałam się troszczyć się o siebie, męża, dzieci, rodzinę, o pracę i o finanse. Robiłam wszystko, żeby wszystkiemu podołać. I – wszystko się w niwecz obracało. A ja wciąż byłam zalękniona, bałam się przyszłości, bałam się opinii ludzi, bałam się nie bać czegoś i o coś, żeby się coś nie zawaliło. Czasem strach, który mnie ogarniał, paraliżował mnie na wiele dni tak, że nie byłam w stanie funkcjonować. I tu – po raz pierwszy od niepamiętnych lat – doznałam tak błogiego spokoju i pokoju duszy, że czułam się przeszczęśliwa, wolna i lekka jak ptak. Mówiłam – Panie Boże – to największy cud jaki mogłeś sprawić. Teraz ja już nie będę starała się sama zaradzić temu, czemu i tak nie jestem w stanie zaradzić. Teraz te moje sprawy i moje życie składam w Twoich rękach i w Twoim Sercu. Dotąd wiedziałam, że muszę dać radę. Teraz jestem wolna. Teraz Tobie ufam. Takie szczęście, takie spokój, że serce rozdziera. Aż chciałoby się, żeby to serce całkiem już Pan Bóg zabrał do siebie. No i to już była sobota. Pierwsza sobota lipca 2018 r. Okazało się, że tam, w Kalwarii Pacławskiej w każdą pierwszą sobotę miesiąca mają „Różaniec do granic”. Szłam razem z Nimi do Ukraińskiej granicy odmawiając różaniec. Przez dwie dziesiątki miałam to wielkie szczęście, że pozwolono mi nieść Matkę Boską Fatimską. Jak moje serce wytrzymało ten ogrom szczęścia, to do dziś nie mam pojęcia. Dzwoniłam stamtąd do znajomych, do męża, co córki, do syna. Już nie z tego co mówiłam, choć także, ale z tego jak mówiłam, z mojego oddechu przekazywałam im to szczęście, tę radość i tę prawdę o Bożym Miłosierdziu. I przepełniona tym szczęściem w sercu w niedzielę opuszczałam Przepiękną i niezwykłą Kalwarię Pacławską. Po drodze odwiedziłam jeszcze mamę w Rzeszowie bo już wróciła z sanatorium i pojechałam do Bydgoszczy. Spokojna i szczęśliwa. W domu raz jeszcze opowiadałam wszystko mężowi. Na stole stał otwarty laptop. Nagle pojawiła się w prawym dolnym rogu ekranu laptopa karteczka z informacją. Praca w Niemczech dla par. Ze zdziwieniem zapytałam męża – Ty to do Niemiec nie pojedziesz, prawda? Na co mąż odpowiedział. No zadzwoń. Jak to będzie coś dla nas to pojedziemy. Zadzwoniłam. Przekonana, że za chwilę zapytają o wiek, potem o znajomość języka, a my niemieckiego ani trochę nie znamy. Pan mówił, że jeśli jesteśmy chętni możemy pracować w Niemczech. Nie musimy znać języka. Powiedziałam, że my już mamy po 60 lat. Pan odpowiedział, że nie pyta ile mamy lat, tylko czy chcemy jechać i pracować na produkcji. Mąż miał jeszcze jechać do Soli zobaczyć wnuka, ale usłyszeliśmy, że albo jedziemy najpóźniej za dwa dni, albo muszą znaleźć kogoś innego. Mnóstwo formalności, zakupy, no i lekarz medycyny pracy – a mąż dopiero nie tak dawno po ośmiu stentach. Dostaliśmy wpis, że zdrowi. No i 16 sierpnia 2018 r. pojechaliśmy. Otrzymaliśmy pracę w Padebornie – podobno to najlepszy ośrodek katolicki w Niemczech. Mąż zawałowiec pracując na zmiany przerzucał kartony i worki z mrożonymi owocami po 15 lub po 25 kg rozbijając je na taśmę. Ja z chorym kręgosłupem pracowałam w innym zakładzie jako sprzątaczka po 10 godzin dziennie od poniedziałku do piątku. Jakim cudem dawaliśmy radę? Codziennie modląc się dziękowaliśmy Panu Bogu przez serce Mateczki Bożej za wstawiennictwem Ojca Wenantego Katarzyńca za cud pracy, za każdy dzień i za każdą chwilę tam spędzoną. Do tego często jeździliśmy do Polski, bo co 3 tygodnie mama męża jechała do Centrum Onkologii w Bydgoszczy na chemię z powodu choroby nowotworowej. Potem jeszcze trafił tam mąż z guzem, który wyrósł w okolicy piersi (sądzimy, że z przesilenia, ale podejrzewano nowotwór). Tak wytrzymaliśmy ostatkiem sił do końca stycznia 2019 r. To wszystko zawdzięczamy Panu Bogu i Mateńce Bożej przez wstawiennictwo Ojca Wenantego. Ale to nie wszystko. Pieniądze, które przywieźliśmy do Polski może nie były zbyt duże, ale ponieważ zatrudnieni byliśmy na polskiej umowie, a mąż zaczął znowu mocno chorować – otrzymywał przez pół roku zwolnienie lekarskie, a potem świadczenie rehabilitacyjne, przyznane mu aż do 20 sierpnia 2020 r. Czyli Czcigodny Ojciec Wenanty Katarzyniec załatwił nam u Pana Boga dokładnie dwa lata życia. Wystarczyło to wraz z moją emeryturą na wynajem mieszkania, na leki i na życie. Natomiast ja w tzw. międzyczasie zaczęłam odczuwać lekki ból w lewym dolnym boku. Badania lekarskie wykazały najpierw torbiel, potem okazało się, że liczne i duże torbiele oraz polip wielkości ok. 16 na 5 cm. Rezonansy, usg, tomograf – i diagnoza – rak. W styczniu w 2020 r. przeszłam w trybie szybkim operację usunięcia wszystkiego co się dało z brzucha w Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Jednak po kuracji propolisem przed operacją – część guzów zginęło, a część się zmniejszyło i po badaniach histopatologicznych okazało się, że rak nie był już złośliwy i chemia nie była potrzebna. Operacja przebiegła z powodzeniem, ale po operacji, z powodu endometriozy porobiły mi się tak rozliczne zrosty, że umierałam przez 2,5 miesiąca na silnych lekach. I to zniszczyło moje jelita, tak, że nie mogłam niczego zjeść, żeby nie było tylko gorzej. Dlaczego o tym piszę – nie, żeby przedłużać lecz aby innym osobom mającym różne choroby podpowiedzieć gdzie ja znalazłam pomoc i podać dalej. Od znajomej, która latami wiła się w bólach i najlepsi specjaliści nie dawali jej szans na życie dowiedziałam się, że wyleczyła ją dietetyczka – i teraz tryska zdrowiem. Skontaktowałam się z tą panią przez Skype. Stosuję jej dietę od dwóch miesięcy i wszystko wróciło do zdrowia. Teraz nie czuję tych dolegliwości. Teraz czujemy się gotowi do pracy, znowu skończyły się nam pieniądze, a mamy jeszcze 150 000 zł długu i mamy wiarę w to, że Pan Bóg znowu zaradzi i Mateńka Boża. I oczywiście wierzymy w to, że wstawi się za nami nasz ukochany Czcigodny Sługa Boży Ojciec Wenanty Katarzyniec, którego o to znowu prosimy. I dziękujemy. Z całego serca dziękujemy: Najpierw Tobie Ukochany Panie Boże w Trójcy Przenajświętszej Jedyny z Panem Jezusem Chrystusem i z Duchem Świętym, Tobie Ukochana Mateńko Boża Pacławska Cierpliwie Słuchająca, Niepokalana (w Niepokalanowie zawierzałam się Maryi w pierwszą sobotę stycznia 2020 r.), Jasnogórska, Pompejańska, Nieustającej Pomocy, Kalwaryjska, Górecka, Królowo Polski, Waleczna Hetmanko, Tobie nasz Ukochany Czcigodny Sługo Boży Ojcze Wenanty Katarzyńcu, i Wam Ukochani Ojcowie z Kalwarii Pacławskiej. Mamy nadzieję, że będzie nas jeszcze stać na to, żeby osobiście u Was zawitać.
Wdzięczni bez miary: Alicja z mężem Januszem z Bydgoszczy