Rozmowa z Ojcem Wenantym Katarzyńcem – opowiada Brat Jakub (… a przysłuchiwał się o.Edward Staniukiewicz, franciszkanin z Kalwarii Pacławskiej).

Brat Jakub:

Ojca Wenantego Katarzyńca spotkałem w życiu kilka razy. Jednak bliżej poznałem go dopiero w Kalwarii Pacławskiej. Był to rok 1920. Spełniałem obowiązki kucharza. Ojciec Wenanty był już wtedy ciężko chory i bardzo słaby. Podziwiałem jego cichość, skromność i gorliwość na modlitwie. Pomimo silnego osłabienia, niestrudzenie siadał do konfesjonału. Aż nadszedł dzień, że nie miał już siły podnieść się z łóżka. W końcowych dniach przed śmiercią jadł niewiele. Gasł w oczach. Pewnego popołudnia, jak co dzień, przyniosłem mu podwieczorek. Nie chciał jeść, poprosił tylko, bym pobył trochę przy jego łóżku i chwilę z nim porozmawiał. Nie bardzo mogłem, czekały mnie bowiem jeszcze inne obowiązki. Dziwne jednak pragnienie kazało mi zostać. Przysunąłem drewniane, proste krzesło i zbliżyłem się do jego łóżka. Spojrzałem na jego młode, bardzo wychudzone, blade oblicze. Po raz pierwszy byłem tak blisko jego twarzy. Powolny, ledwie wyczuwalny oddech, gasnący wzrok, wyraźnie zarysowujące się oczodoły, szeroko otwarte, cierpiące oczy, pełne niespotykanego spokoju, ujawniały nieunikniony koniec młodego, zakonnego i kapłańskiego życia. Wpatrzone w jakąś bliżej nieokreśloną dal, jakby kogoś wypatrywały, oczekiwały, jak oczekuje się kogoś upragnionego, umiłowanego, kto za chwilę ma przyjść i na kogo czeka się całe życie. Ten dziwny spokój, jasność a nawet osobliwa radość, rysowały delikatny uśmiech w kącikach jego ustach. Minęło kilka chwil, a mi wydawało się, że to spotkanie trwa wieczność. Wieczność – a może Ojciec Magister już widzi wieczność? Może słyszy śpiew aniołów? Może już pragnie spotkać się ze swoim Umiłowanym Mistrzem? W głowie kłębiły się nieporządkowane myśli. O czym rozmawiać? Od czego zacząć? Czy wystarczy tylko być przez tę chwilę?
Nagle tok moich myśli przerwał delikatny, ledwo słyszalny szept, jakby rzeczywiście nie z tego świata. Dreszcz przeszedł po moim ciele…

Ojciec Wenanty:

Czy bałeś się kiedyś śmierci?

Brat Jakub:

W pierwszym momencie nie zrozumiałem tego pytania, choć wydaje się bardzo proste i jasne. Myślałem, że nie do mnie jest ono skierowane. Wyglądało to tak, jakby Ojciec Magister sam do siebie coś mówił, szeptał, postawił pytanie i oczekiwał odpowiedzi… i nie odrywając wzroku w dalszym ciągu wpatrywał się w dal. Czas mijał, momenty wydawały się godzinami…
Nagle lekko odwrócił głowę w moją stronę. Jego wzrok głęboko utkwił w moich oczach. Jeszcze większy dreszcz przeszył już nie tylko moje ciało, ale wydawało mi się, że także i duszę. A jednak do mnie to pytanie. Wcisnąłem się w drewniane krzesło i odczułem, jak ostre krawędzie oparcia nie pozwalają mi ani o milimetr przesunąć się w tył.
Nigdy o tym nie myślałem… – wyszeptałem, już nawet nie wiem, czy w myślach, czy tak cicho, jak cicho usłyszałem pytanie. I nawet nie wiem, czy Ojciec Magister usłyszał moją odpowiedź. Nie zwracając uwagi na moje słowa zaczął mówić.

Ojciec Wenanty:

Kilka dni temu odczułem lęk przed śmiercią. Nie dla tego, żebym się bał samej śmierci, ale dlatego, że poczułem niepokój, że za mało kochałem Boga i ludzi. Pamiętam, jak w dzieciństwie „bawiłem się w księdza”. Mój tato nie był z tego zadowolony, poskarżył się nawet na mnie księdzu proboszczowi, że urządzam sobie takie „zabawy”. A ja naprawdę już wtedy pragnąłem być kapłanem. Często przychodziłem na modlitwę do małej kapliczki św. Franciszka z Asyżu, która była blisko naszego domu. Nie zawsze mówiłem o tym moim rodzicom, a oni mnie szukali, i czasem byli na mnie źli. Moim wielkim pragnieniem było przystąpić do Pierwszej Komunii św. Marzenie się spełniło, kiedy miałem 9 lat. Po skończonej Mszy św. długo klęczałem i modliłem się w naszym kościele w Kamionce Strumiłowej i dziękowałem Jezusowi za dar Eucharystii. Nie wiem jak długo to trwało. Nawet nie zauważyłem, że wszyscy już wyszli. Dopiero moja kuzynka, starsza trochę ode mnie, powiedziała mi, że już musimy iść do Obydowa, bo w domu na nas czekają i pewnie kawa z mlekiem już wystygła. Na pewno się niecierpliwią i martwią, co się mogło z nami stać?
Miłość do Jezusa Eucharystycznego przewyższyła moją miłość do rodziców i krewnych, ale nie chciałem im przez to zrobić przykrości. Od tamtej pory codziennie się za nich modlę, a jako kapłan, pamiętam o nich we Mszy św.
W niedługim czasie od tamtego wydarzenia zostałem ministrantem. Codziennie, niezależnie od pogody, wychodziłem wcześnie z domu, pokonywałem cztery kilometry, aby zdążyć na poranną Mszę św. Moja kochana mama czasem mi nie pozwalała, ze względu na zimno, deszcz czy śnieg – nie słuchałem jej – wymykałem się po kryjomu…

Brat Jakub:

Przez okno zakonnej celi Ojca Wenantego, wsłuchany w jego opowieść, spoglądałem na pobliskie drzewa. Chyba zaczynały się zielenić, wszak to już wiosna. Kilka dni temu była Niedziela Zmartwychwstania. Rodzi się nowe życie.
Moją medytację przerwała cisza. Nawet się nie zorientowałem, w którym momencie Ojciec Magister przerwał opowiadanie… Spojrzałem na jego twarz. Powieki miał opuszczone. W kącikach oczu spostrzegłem delikatne zawilgocenie. Nie wiem, czy były to łzy cierpienia, wzruszenia, czy radości? Po chwili moje deliberacje przerwał delikatny głos Ojca Magistra.

Ojciec Wenanty:

W wieku piętnastu lat opuściłem rodzinny dom i wyjechałem do Lwowa. Zamieszkałem w internacie i rozpocząłem naukę w męskim seminarium nauczycielskim. Rodzice bardzo pragnęli, abym został nauczycielem. Jednak w moim sercu było ciągłe pragnienie kapłaństwa. Mając osiemnaście lat, nie mówiąc nic rodzicom, po raz pierwszy zapukałem do klasztoru franciszkanów we Lwowie. Na początku poczułem lekkie rozczarowanie i pewien wewnętrzny ból, że nie przyjęto mnie od razu. Dzisiaj uważam to za cudowny znak Bożej Opatrzności. Nie byłoby mnie dzisiaj tutaj, gdybym nie posłuchał ojca prowincjała. O, jakże pokora podoba się Bogu. To ona była dla mnie siłą sprawczą. Nie bunt, nie gniew, ale moja przyjaciółka pokora pomogła mi przyjąć odmowę. A potem, z radością i nadzieją w sercu, w ciągu jednego roku nauczyć się łaciny, greki i zdać dobrze maturę. Po roku zostałem przyjęty do zakonu. Z ogromną radością w sercu wracałem z tą wiadomością do domu. Szczęście było jednak krótkie. Moja decyzja nie spodobała się rodzicom. Szczególnie tato był wtedy na mnie bardzo zły. Pokłóciliśmy się, oddałem wszystkie pieniądze, jakie wtenczas miałem. Kilka miesięcy później, kiedy już byłem w nowicjacie, podczas rekolekcji, zapisałem w swoich notatkach: „Wyrzeknę się wszystkiego…, choćby mi to nie wiem jak drogie było…, jeśli mi przeszkadza… w zbawieniu duszy…”. Tą zasadą… żyję po dzień dzisiejszy…

Brat Jakub:

Każde kolejne słowo, wypowiadane przez Ojca Magistra, było coraz cichsze a pomiędzy nimi pojawiały się coraz dłuższe przerwy. Nie było jednak w nich słychać ani cierpienia, ani żalu. Jakaś dziwna refleksja i spokój promieniował z całej jego osoby, a słowa z początku życia zakonnego: „Wyrzeknę się wszystkiego…” jak echo odbijały się o próg nowego życia, które nieuchronnie zbliżało się do zakonnej celi. Widziałem, że czas jest krótki. Nurtowało mnie jednak jeszcze jedno pytanie, tylko nie wiedziałem jak je powiedzieć, by nie urazić Ojca Magistra.
Ojciec Wenanty intuicyjnie zauważył moje zakłopotanie, spojrzał na mnie i lekkim skinieniem głową dał znać, jakby wiedział o co chcę spytać.

Ojciec Wenanty:

Nie, to nie prawda, że któryś z ojców podczas obiadu podsunął mi starą, spleśniałą kromkę chleba, abym zjadł. Kiedy przyszliśmy do refektarza na obiad, ona już tam leżała przy moim talerzu, więc ją po prostu zjadłem.
Prawdą natomiast jest, że całowałem nogi moim nowicjuszom. Chciałem pokazać im, ja bardzo Bóg ich kocha. Bóg pochyla się nad naszą nędzą, czasem aż do naszych nóg. Tak bardzo nas kocha. Czy zatem my nie możemy zrobić tego samego dla innych ludzi. Na tym polega prawdziwa miłość…

Brat Jakub:

Za oknem zrobiło się ciemno. Jedynie blask księżyca wypuszczał co jakiś czas blade promienie swojej jasności zza przesuwających się chmur. Cisza, jak makiem zasiał, ogarnęła świat z tej i z drugiej strony klasztornego muru. Zmęczenie i senność rysowały się na twarzy Ojca Magistra. Wstałem, odsunąłem krzesło. Delikatne skrzypnięcie narobiło tak wielkiego hałasu, jak kalwaryjska orkiestra podczas Rezurekcji. Pomyślałem, że przed snem przydałby się Ojcu Magistrowi kubek ciepłego mleka. Wyszedłem z celi. W kuchni, na piecu, podgrzałem świeżo wydojone mleko od naszej krasuli. Minęło kilka minut. Wracając do celi Ojca Wenantego myślałem o jego i swoim życiu. Chciałbym jeszcze spytać o tyle rzeczy. Po tej krótkiej rozmowie wydał mi się tak bardzo bliski, rozumiejący, dobry.
Cicho otworzyłem drzwi. Delikatny blask świecy jeszcze mocniej obrysował rysy twarzy Ojca Wenantego. Nie było jednak na niej cierpienia i bólu, wręcz przeciwnie, spokój, jasność i ciepło biły z oblicza młodego kapłana…
To niemożliwe… jeszcze kilka minut temu rozmawialiśmy… Czy na odpowiedzi muszę czekać aż do wieczności?
Dzisiaj dziękuję, że na tę chwilę zatrzymałem się w jego celi, przy jego łóżku, bo ta chwila była dla mnie…

A gdybym tak poszedł do swoich, zwykłych zajęć?